Tajemnice bitwy o Los Angeles
mati3004
• 2012-08-25, 23:08
85
Dlaczego w 1942 r. 37 Brygada artylerii wybrzeżnej wystrzelała 1.430 pocisków przeciwlotniczych w kierunku UFO?
25 lutego 1942 r. w Los Angeles wykonano legendarną fotografię: w silnym świetle reflektorów, ostrzeliwany dziesiątkami pocisków, tkwi zagadkowy pojazd przypominający latający talerz. Rozgardiasz jaki zapanował wtedy wśród jednostek obrony przeciwlotniczej i obywateli wynikał z wciąż żywych wspomnień o masakrze na Pearl Harbor. Przyczynił się też do tego, że do dziś nie wiadomo, do czego tak naprawdę wystrzelono 10 ton amunicji…
23 lutego 1942 r. japońska łódź podwodna I-17 zaatakowała Ellwood k. Santa Barbara w stanie Kalifornia. Odpłynęła wystrzeliwszy kilkadziesiąt pocisków, od których zapaliła się cysterna z ropą. Była to jedna ze skromnych japońskich prób ataku na zachodnie wybrzeże USA będąca elementem wojny nerwów. Choć japońskie rajdy nie wyrządzały wielkich szkód, skutecznie oddziaływały na zbiorowe poczucie bezpieczeństwa Amerykanów, którzy wciąż przeżywali atak na bazę Pearl Harbor.
25 lutego zdarzyło się coś, co uważano za kolejny aspekt tego typu działań. Około 2:25 w Los Angeles – największym mieście zachodniego wybrzeża (ok. 1.5 mln mieszkańców), rozbrzmiał „czerwony alarm”. Wywołało go wykrycie przez radary „niezidentyfikowanego samolotu”, który zbliżał się od strony oceanu. Wkrótce w stan gotowości postawiono jednostki na wybrzeżu. Aby utrudnić bombardowanie, w mieście wyłączono światła. Niedługo po godzinie 3 rano 37. Przybrzeżna Brygada Artylerii Powietrznej rozpoczęła ostrzał, który trwał przez 20 minut i zasypał okolice gradem odłamków.
Zapanował chaos; pogłoski odnośnie tego, co zagroziło „Miastu aniołów” nie cichły. Według relacji Los Angeles Examiner, cywile mówili o ok. 50 wrogich maszynach. Jeden z dziennikarzy tej gazety twierdził, że obserwował przelot 25 samolotów w formacji przypominającej literę „V”. Były to tylko niektóre z szacunków. Równie rozbieżne relacje płynęły także od obrony powietrznej. W odpowiedzi na rzekomy atak sekretarz wojny, Henry Stimson oświadczył, że alarm spowodowało prawdopodobnie 15 samolotów, które znalazły się gdzieś w okolicach Los Angeles. Jednak następnego dnia, mimo szeroko zakrojonej akcji poszukiwawczej, nie znaleziono szczątków japońskich maszyn.
W sprawie pojawił się jeszcze jeden zagadkowy czynnik: świadkowie z okolic Los Angeles mówili o obserwacji podłużnego „samolotu” wyglądającego bardziej jak „sterowiec”, który obniżył pułap lotu i poruszał się bardzo powoli. To on widnieć ma na czarno-białym zdjęciu w otoczeniu promieni. Sprawa stała się bardzo kontrowersyjna i z braku jasnych przesłanek, coraz częściej oficjalnie mówiono o fałszywym alarmie lub pomyłce wywołanej obserwacją „swoich” maszyn (żadna jednostka nie przyznała się jednak do lotów). Pojawiły się też pogłoski, iż świadkowie za obce samoloty brali wybuchające pociski przeciwlotnicze oświetlane reflektorami.
Sekretarz marynarki, Frank Knox, nazwał incydent „fałszywym alarmem” (jak się okazało, obiekt który zbliżał się do wybrzeża zawrócił przed wydaniem polecenia ostrzału). Wkrótce w prasie pojawiła się fala krytyki. New York Times pisał: „Jeśli baterie przeciwlotnicze strzelały w pustkę, jak twierdzi sekretarz Knox, jest to wyraz ogromnej niekompetencji. Jeśli strzelano do prawdziwych samolotów, które jak twierdzi Stimson, przelatywały na wysokości prawie 2500 m., dlaczego atak był nieefektywny? Dlaczego amerykańskie samoloty nie zrobiły nic, aby zidentyfikować te maszyny?”
Pretekstów do kontrowersyjnej wojny z widmowym przeciwnikiem zaczęto szukać w balonach meteorologicznych wypuszczanych co kilka godzin przez nadbrzeżne jednostki. Ustalono, że w czasie, gdy w mieście trwał alert związany z nadciągającymi wrogimi maszynami, z 203. jednostki artyleryjskiej wypuszczono balony, które zostały zniesione przez wiatr, a następnie ostrzelane.
Wnioski Littletona
Ponieważ odpowiedzialność za alarm z 25 lutego uległa rozproszeniu, winnych zaczęto szukać w niekonwencjonalnych obiektach. Podstawę stanowiły relacje świadków i słynne zdjęcie, na którym widać oświetlany przez reflektory obrony przeciwlotniczej obiekt o pozornym kształcie latającego spodka.
Jedną z osób, która pamiętała rajd na Los Angeles i zajęła się jego ufologiczną interpretacją był emerytowany wykładowca, Scotty Littleton, którego relacja dolała oliwy do ognia. Jako 8-latek mieszkał on na plaży Hermosa Beach. Jak twierdzi, w dniu ataku obserwował wraz z rodziną manewry obiektu, który przeleciał nad morzem, zbliżył się do wzgórz, a następnie oddalił się. Zaobserwowany pierwszy raz, tkwił nieruchomo w powietrzu. Obserwacji towarzyszyła ogłuszająca kanonada pocisków przeciwlotniczych, których odłamki spadały na plaże. Jak dodał Littleton, po ustaniu ostrzału pojawiły się samoloty, które najwyraźniej ścigały obiekt.
W późniejszych latach, wraz z innymi ufologami, zaczął on gromadzić relacje na temat tego, co rzeczywiście widziano nad Los Angeles. Mieszkańcy okolic miasta twierdzili, że obserwowali ogromny elipsoidalny obiekt o pomarańczowym lub białym kolorze. Z racji „inteligentnych manewrów” i odporności na ostrzał, upatrywano w nim „czegoś więcej” niż zbłąkanego balonu.
W 2011 r. w archiwach University of California w Los Angeles, publicysta Simon Elliot odnalazł oryginał słynnego zdjęcia z „Bitwy o Los Angeles”. Jak twierdzi, rozpowszechniana przez prasę wersja bywała odpowiednio wyretuszowana, aby lepiej było widać na niej promienie reflektorów. Na jego podstawie znany analityk zdjęć UFO, Bruce Maccabee, postanowił oszacować rozmiary obiektu. Przyjmując, że znajdował się on na wysokości 2.4 km stwierdził, że mógł mierzyć ok. 100 m. długości (balony meteorologiczne mierzyły 1.2 m. średnicy). Są to jednak czyste przypuszczenia. Do dziś nie wiadomo, co tkwiło w centrum reflektorów, które jak pisał Los Angeles Times, zbudowały na niebie „wigwam ze świateł”. Maccabee twierdzi, że był to bardziej „solidny” obiekt niż sugerowany przez niektórych gęsty kłąb dymu (świadczy o tym m.in. jeden z promieni po prawej, który wygląda na światło odbite od powierzchni obiektu).
Jak donosiła prasa, „bitwa” o Miasto aniołów pochłonęła 8 osób, w tym troje zmarłych na atak serca oraz ofiary wypadków i spadających odłamków. Następnego dnia aresztowano ok. 100 podejrzanych o rozbój w czasie, gdy w mieście wyłączono prąd. Rozpoczęto także aresztowania Amerykanów japońskiego pochodzenia, których podejrzewano o dywersję.
Czy wielkie zamieszanie wokół nalotu na największe miasto zachodniego wybrzeża wynikało z przeczulenia atakiem na Pearl Harbor? Jeśli tak, nikt nie przyznał się do błędu, który przyniósł straty w ludziach mimo nieobecności wroga. Mając w pamięci słynną „Wojnę światów” i rodzące się zainteresowanie UFO, wiele osób doszło do wniosku, że zdarzenie z 25 lutego można wyjaśnić w podobny sposób.
Trudno dziś o jasne przesłanki wskazujące, że w 1942 r. miała miejsce pierwsza „masowa obserwacja” niezidentyfikowanego obiektu latającego. Rodząca się miejska legenda była jednak na rękę armii – historia o UFO była łatwiejsza do wyjaśnienia niż to, dlaczego rozlokowane wokół Los Angeles potężne siły rozpętały walkę z niewidocznym przeciwnikiem.
25 lutego 1942 r. w Los Angeles wykonano legendarną fotografię: w silnym świetle reflektorów, ostrzeliwany dziesiątkami pocisków, tkwi zagadkowy pojazd przypominający latający talerz. Rozgardiasz jaki zapanował wtedy wśród jednostek obrony przeciwlotniczej i obywateli wynikał z wciąż żywych wspomnień o masakrze na Pearl Harbor. Przyczynił się też do tego, że do dziś nie wiadomo, do czego tak naprawdę wystrzelono 10 ton amunicji…
23 lutego 1942 r. japońska łódź podwodna I-17 zaatakowała Ellwood k. Santa Barbara w stanie Kalifornia. Odpłynęła wystrzeliwszy kilkadziesiąt pocisków, od których zapaliła się cysterna z ropą. Była to jedna ze skromnych japońskich prób ataku na zachodnie wybrzeże USA będąca elementem wojny nerwów. Choć japońskie rajdy nie wyrządzały wielkich szkód, skutecznie oddziaływały na zbiorowe poczucie bezpieczeństwa Amerykanów, którzy wciąż przeżywali atak na bazę Pearl Harbor.
25 lutego zdarzyło się coś, co uważano za kolejny aspekt tego typu działań. Około 2:25 w Los Angeles – największym mieście zachodniego wybrzeża (ok. 1.5 mln mieszkańców), rozbrzmiał „czerwony alarm”. Wywołało go wykrycie przez radary „niezidentyfikowanego samolotu”, który zbliżał się od strony oceanu. Wkrótce w stan gotowości postawiono jednostki na wybrzeżu. Aby utrudnić bombardowanie, w mieście wyłączono światła. Niedługo po godzinie 3 rano 37. Przybrzeżna Brygada Artylerii Powietrznej rozpoczęła ostrzał, który trwał przez 20 minut i zasypał okolice gradem odłamków.
Zapanował chaos; pogłoski odnośnie tego, co zagroziło „Miastu aniołów” nie cichły. Według relacji Los Angeles Examiner, cywile mówili o ok. 50 wrogich maszynach. Jeden z dziennikarzy tej gazety twierdził, że obserwował przelot 25 samolotów w formacji przypominającej literę „V”. Były to tylko niektóre z szacunków. Równie rozbieżne relacje płynęły także od obrony powietrznej. W odpowiedzi na rzekomy atak sekretarz wojny, Henry Stimson oświadczył, że alarm spowodowało prawdopodobnie 15 samolotów, które znalazły się gdzieś w okolicach Los Angeles. Jednak następnego dnia, mimo szeroko zakrojonej akcji poszukiwawczej, nie znaleziono szczątków japońskich maszyn.
W sprawie pojawił się jeszcze jeden zagadkowy czynnik: świadkowie z okolic Los Angeles mówili o obserwacji podłużnego „samolotu” wyglądającego bardziej jak „sterowiec”, który obniżył pułap lotu i poruszał się bardzo powoli. To on widnieć ma na czarno-białym zdjęciu w otoczeniu promieni. Sprawa stała się bardzo kontrowersyjna i z braku jasnych przesłanek, coraz częściej oficjalnie mówiono o fałszywym alarmie lub pomyłce wywołanej obserwacją „swoich” maszyn (żadna jednostka nie przyznała się jednak do lotów). Pojawiły się też pogłoski, iż świadkowie za obce samoloty brali wybuchające pociski przeciwlotnicze oświetlane reflektorami.
Sekretarz marynarki, Frank Knox, nazwał incydent „fałszywym alarmem” (jak się okazało, obiekt który zbliżał się do wybrzeża zawrócił przed wydaniem polecenia ostrzału). Wkrótce w prasie pojawiła się fala krytyki. New York Times pisał: „Jeśli baterie przeciwlotnicze strzelały w pustkę, jak twierdzi sekretarz Knox, jest to wyraz ogromnej niekompetencji. Jeśli strzelano do prawdziwych samolotów, które jak twierdzi Stimson, przelatywały na wysokości prawie 2500 m., dlaczego atak był nieefektywny? Dlaczego amerykańskie samoloty nie zrobiły nic, aby zidentyfikować te maszyny?”
Pretekstów do kontrowersyjnej wojny z widmowym przeciwnikiem zaczęto szukać w balonach meteorologicznych wypuszczanych co kilka godzin przez nadbrzeżne jednostki. Ustalono, że w czasie, gdy w mieście trwał alert związany z nadciągającymi wrogimi maszynami, z 203. jednostki artyleryjskiej wypuszczono balony, które zostały zniesione przez wiatr, a następnie ostrzelane.
Wnioski Littletona
Ponieważ odpowiedzialność za alarm z 25 lutego uległa rozproszeniu, winnych zaczęto szukać w niekonwencjonalnych obiektach. Podstawę stanowiły relacje świadków i słynne zdjęcie, na którym widać oświetlany przez reflektory obrony przeciwlotniczej obiekt o pozornym kształcie latającego spodka.
Jedną z osób, która pamiętała rajd na Los Angeles i zajęła się jego ufologiczną interpretacją był emerytowany wykładowca, Scotty Littleton, którego relacja dolała oliwy do ognia. Jako 8-latek mieszkał on na plaży Hermosa Beach. Jak twierdzi, w dniu ataku obserwował wraz z rodziną manewry obiektu, który przeleciał nad morzem, zbliżył się do wzgórz, a następnie oddalił się. Zaobserwowany pierwszy raz, tkwił nieruchomo w powietrzu. Obserwacji towarzyszyła ogłuszająca kanonada pocisków przeciwlotniczych, których odłamki spadały na plaże. Jak dodał Littleton, po ustaniu ostrzału pojawiły się samoloty, które najwyraźniej ścigały obiekt.
W późniejszych latach, wraz z innymi ufologami, zaczął on gromadzić relacje na temat tego, co rzeczywiście widziano nad Los Angeles. Mieszkańcy okolic miasta twierdzili, że obserwowali ogromny elipsoidalny obiekt o pomarańczowym lub białym kolorze. Z racji „inteligentnych manewrów” i odporności na ostrzał, upatrywano w nim „czegoś więcej” niż zbłąkanego balonu.
W 2011 r. w archiwach University of California w Los Angeles, publicysta Simon Elliot odnalazł oryginał słynnego zdjęcia z „Bitwy o Los Angeles”. Jak twierdzi, rozpowszechniana przez prasę wersja bywała odpowiednio wyretuszowana, aby lepiej było widać na niej promienie reflektorów. Na jego podstawie znany analityk zdjęć UFO, Bruce Maccabee, postanowił oszacować rozmiary obiektu. Przyjmując, że znajdował się on na wysokości 2.4 km stwierdził, że mógł mierzyć ok. 100 m. długości (balony meteorologiczne mierzyły 1.2 m. średnicy). Są to jednak czyste przypuszczenia. Do dziś nie wiadomo, co tkwiło w centrum reflektorów, które jak pisał Los Angeles Times, zbudowały na niebie „wigwam ze świateł”. Maccabee twierdzi, że był to bardziej „solidny” obiekt niż sugerowany przez niektórych gęsty kłąb dymu (świadczy o tym m.in. jeden z promieni po prawej, który wygląda na światło odbite od powierzchni obiektu).
Jak donosiła prasa, „bitwa” o Miasto aniołów pochłonęła 8 osób, w tym troje zmarłych na atak serca oraz ofiary wypadków i spadających odłamków. Następnego dnia aresztowano ok. 100 podejrzanych o rozbój w czasie, gdy w mieście wyłączono prąd. Rozpoczęto także aresztowania Amerykanów japońskiego pochodzenia, których podejrzewano o dywersję.
Czy wielkie zamieszanie wokół nalotu na największe miasto zachodniego wybrzeża wynikało z przeczulenia atakiem na Pearl Harbor? Jeśli tak, nikt nie przyznał się do błędu, który przyniósł straty w ludziach mimo nieobecności wroga. Mając w pamięci słynną „Wojnę światów” i rodzące się zainteresowanie UFO, wiele osób doszło do wniosku, że zdarzenie z 25 lutego można wyjaśnić w podobny sposób.
Trudno dziś o jasne przesłanki wskazujące, że w 1942 r. miała miejsce pierwsza „masowa obserwacja” niezidentyfikowanego obiektu latającego. Rodząca się miejska legenda była jednak na rękę armii – historia o UFO była łatwiejsza do wyjaśnienia niż to, dlaczego rozlokowane wokół Los Angeles potężne siły rozpętały walkę z niewidocznym przeciwnikiem.
J................i
• 2012-08-26, 5:03
Najlepszy komentarz (27 piw)
A moim zdaniem jest to dosyć dziwne, że te rzekome cywilizacje pozaziemskie, które są w stanie opanować technologie podróżowania z prędkością światła, nie mogą pokonać bariery komunikacyjnej i docierając na Ziemię stać je jedynie na kilka kółek nad miastem albo narobienie szkód w zbożu